Maraton w Chicago to podróż po piątą gwiazdkę w serii Majors. Był dla mnie wyjątkową okazją do sprawdzenia swojej dyspozycji i powalczenia o kolejną życiówkę. Szczególnie, że trasa Chicago jest uznawana za jedną z najszybszych na świecie. Budowanie formy przebiegło bez większych zakłóceń. Były jedynie mniejsze. A zatem jak wyglądały ostatnie miesiące przygotowań i sam start w zawodach?
Po udanym Tokio chciałem iść za ciosem, więc trening do Chicago potraktowałem bardzo serio. Przygotowania zacząłem w lipcu i stopniowo zwiększałem długość akcentów. Słowem kluczem była regularność. W lipcu, sierpniu i wrześniu zrobiłem podobny kilometraż (miesięcznie od 280 do 300 km). To co pomogło to regeneracja. W lipcu i sierpniu odeszły mi treningi pływackie młodzieży na które wstaję o piątej. W związku z zakończeniem roku szkolnego treningi UKS Ostrobramska mogłem przesunąć na godzinę późniejszą. Dłuższe spanie nie przeszkodziło w budowaniu formy [co za historia!]. Dodatkowym pozytywnym aspektem treningowym były wyjazdy. Pierwszy na zasłużony urlop do Szwajcarii i biegi po okolicach Saint-Preux. Drugi na obóz UKSu do COS Zakopane. Te „wycieczki” solidnie wzmocniły mnie siłowo.
Co prawda niekończący się taniec z zapaleniem ścięgna Achillesa trwał w najlepsze, ale sytuacja była pod względną kontrolą osteopaty. Właśnie dzięki Andrzejowi nie było poważniejszych perturbacji podczas przygotowań, jak i samego startu, za co jestem mu mega wdzięczny.
Na zawody przyjechałem kilka dni wcześniej, że odpowiednio się zaklimatyzować. Wietrzne miasto przywitało mnie ciepłą jesienną aurą. Po odebraniu trzy dni przed startem pakietu, zrobieniu okrojonych z objętości treningów, przygotowaniu wszystkich potrzebnych rzeczy na start mogłem skupić się na odpoczynku. Przez pierwsze dwa dni mieszkałem u rodziny na przedmieściach Chicago. W kolejne dwa zatrzymałem się bliżej centrum, żeby ułatwić sobie dojazd na start.
Sam dzień startu zaczął się o godzinie 5 rano. Prysznic, szybkie śniadanie i można było ruszyć metrem do maratońskiego miasteczka mijając po drodze młodzież wracającą z imprez. Standardowa procedura przedstartowa: przekąska (wafle z miodem), smarowanie pachwin i pach, toaleta, nawadnianie, pakowanie i przekazanie worka depozytowego. Można było zacząć rozgrzewkę, którą rozpocząłem chwilę później niż zakładałem z uwagi na spore kolejki do depozytu.
Start i meta były zlokalizowane w Grant Park co ułatwiło logistykę. Na 30 minut przed startem zacząłem truchtać w okolicy wejścia do mojej strefy. Na 15 minut przed startem zorientowałem się, że strefy pękają w szwach. Wcisnąć się było już trudno i trwało to dobre kilka minut. Jakim zaskoczeniem było spostrzeżenie przez sobą balonika pacemakera z napisem 3h 05′! Myślę sobie: WTF. Czy to faktycznie moja strefa do …[wstawić dowolne przekleństwo] ? Przecież zgłaszałem 2h 55′. Ale nie pomyliłem się. Jestem w strefie do której mnie przydzielono. Zdaje się , że była dedykowana biegającym 3h 00′ – 3h 10′. Jeszcze wyścig się nie zaczął, a już byłem wkurwiony. Zastanawiałem się w jaki sposób przecisnę się na trasie przez te masę ludzi i ile będzie to trwało.
Wreszcie ruszyliśmy. Wyprzedzam po kilkanaście osób na minutę. Gorzej, że często muszę zwalniać i przyspieszać lub nadrabiać dystans. Nie czuję dobrze tempa. Zegarek pokazuje, że biegnę w okolicach 4’00″/km. Jest szybko tak jak miało być. Mijam kolejne kilometry. W końcu jest prędkość, jest luz, jest flow. Warunki są świetne: nie jest ciepło (14*C odczuwalne raczej bliżej 12*C), lekki wiaterek i zachmurzone niebo. Zbliżam się do 10 km i zaczynam biec poniżej 4’00″/km. 3’58”-4’00″/km biegnę do 25 km. Potem zaczynają się schody.
Trasa fajna: płaska i szeroka. Żaden tam Berlin czy Londyn. Jest dużo miejsca do wyprzedzania. Znacznik 21,1 km. Widzę na garminie, że nadłożyłem już ponad 200 metrów drogi. To sporo. Nie jestem świeży i tak bojowo nastawiony jak na początku, ale nadal mam wiarę, że zejdę poniżej tych 2h 50′. Mam pół minuty zapasu utrzymując średnie tempo z pierwszej części dystansu. Kolejne kilometry mijają wolniej i zaczyna się odliczanie do końca dystansu. Po ostatnim żelu (maurten), spożywanym w okolicy 28 km i przeżuwanym przez ponad 1000 metrów, mam wrażenie, że jestem zamulony i cięższy. Czuję zmęczenie i podwyższone tętno, które skacze standardowo po 30 km.
Załącza się tryb „maraton”. Jest coraz trudniej utrzymać prędkość. Po 35 km tętno wzrasta powyżej 170 uderzeń na minutę co oznacza, że jadę powyżej progu i w każdej chwili mogą gasić mi światło. Czuję, że utrzymanie tempa 4’00″/km będzie oznaczało kłopoty. Lekko zwalniam i mam złudne poczucie kontroli. Na 40 km stawiam na długi finisz na zasadzie – jak mnie odetnie to mnie odetnie, trudno. Zbieram się do walki z samym sobą. Prędkość znowu wzrasta. Czuję żołądek podchodzący mi do gardła co znaczy, że jestem na granicy swoich możliwości. Tętno na ostatnich 400 m pokazuje wartość 185! Jeszcze tylko jeden cholerny podbieg i finisz. Biegnę na oparach. Widzę metę. Zegarek zatrzymuje się po 2h 51′ i 26″.
W głowie na razie tylko tyle: już koniec, już koniec. Potem kolejno pojawiają się pytania. Ile nadłożyłem drogi? Czy mogłem pobiec te ostatnie 10 km szybciej? Gdzie najwięcej straciłem? Niestety drugą część też nie pobiegłem dobrze. Przebiegłem według garmina 42 km i 690 m. To chyba mój niechlubny rekord. Dystans 42 km 195 m pokonałem wg zegarka w 2h 49′ 23″ co jest odpowiedzą na pytanie czy byłem gotów na bieganie poniżej 2h 50′.
Na drugi dzień (i przez kolejne) miałem w sobie sporo złości, że tak się ten start ułożył. Ale jak mawiają w US: It is what it is.
Analizując na chłodno jestem zadowolony z wyniku. Poprawiłem życie o dwie minuty. Nie wycisnąłbym z tego biegu więcej niż kilkanaście sekund. To co mogłem zrobić lepiej to z pewnością nie dokładać tyle dystansu. Wynik obiektywnie jest dobry, a końcówkę biegu bardzo ładnie wytrzymałem co nie było oczywiste. Ostatni kilometr pobiegłem na tętnie powyżej 180 co nie zdarzyło mi w maratonie od dawna.
PS
Maraton w Chicago to bieg w iście amerykańskim stylu. Potężne expo, tłumy kibiców na trasie, masa wspierających wolontariuszy, strefy bufetowe ciągnące się w nieskończoność. Chciałoby się powiedzieć: mają rozmach! To zdecydowanie pierwsza liga zarówno jeśli idzie o wsparcie na trasie jak i uznanie za linią mety. Każdy maratończyk czuje się dzięki temu wyjątkowo. Serdecznie Wam takie doświadczenie polecam.
Tak, ta fontanna z drugiego zdjęcia to ta ze „Świata według Bundych”.